Praca z plaży dla polskich firm. Jak otworzyłem agencję PR, mieszkając w Tajlandii

Gdyby 15 lat temu ktoś oznajmił mi, że wyjeżdża do Azji, aby stamtąd obsługiwać firmy działające w Polsce, to spojrzałbym z niedowierzaniem i popukał się w czoło. Świat jednak poszedł do przodu, a nowe technologie dają nam możliwości, o jakich nasi rodzice mogli tylko pomarzyć. Praca zdalna, prowadzenie firmy z zagranicy – nie są to nadzwyczajne osiągnięcia, lecz codzienność wielu wybitnych specjalistów. Są rzeczy, których nie da się zrobić na odległość, lecz z pewnością nie jest to PR.

Gdy 3 grudnia 2018 r. wsiadałem do Ubera, kierowca podejrzliwie zmierzył mnie wzrokiem. Dopiero spojrzawszy w telefon, a później na mój bagaż, zrozumiał, czemu ten ekscentryczny pasażer ubrał się jak na lato. Aplikacja wytyczyła trasę na Okęcie. Za kilka godzin miałem być na lotnisku w Moskwie, a dzień później – spacerować ulicami Bangkoku. W wiszącej na biodrach nerce, jak każdy prawilny turysta, schowałem bilet. Typowym turystą jednak nie byłem, a bilet kupiłem tylko w jedną stronę. Wiedziałem, że upłynie szmat czasu, nim znów zawitam w Warszawie i że prawdopodobnie nie będą to miesiące, lecz lata. O tym, czemu zdecydowałem się wyjechać, przeczytasz w artykule „Syndrom niespokojnych nóg, czyli jak znalazłem się w Tajlandii?”.

Na etacie grzałem stołek. W sprawach służbowych wychodziłem 3 razy w roku, a 99.9 proc. pracy wykonywałem zza biurka. Strategie i oferty, pomysły na teksty, pisanie artykułów, kontakty z dziennikarzami – najdłuższym dystansem do pokonania był ten dzielący mnie od ekspresu do kawy. Wyniki były rewelacyjne, a i dziennikarze zadowoleni, bo w natłoku obowiązków ciężko im wyrwać się z redakcji. Nie robiliśmy eventów dla eventów. Konferencje czy śniadania prasowe organizowaliśmy tylko wtedy, gdy miało to głębszy sens. Z nimi czy bez, liczba publikacji i tak utrzymywała się na doskonałym poziomie.

Ja tymczasem wysiedzieć już nie mogłem. Nie w biurze, lecz w Polsce. Od lat marzyłem o przeprowadzce w tropiki. Mając świadomość, że do sprawnej pracy potrzebne są mi jedynie laptop, smartfon i w miarę szybki internet, nie chciałem czekać ani chwili dłużej. Przecież moje know-how nie opuszcza mnie na sekundę, a jest o niebo ważniejsze niż hardware.

Na tym etapie kariery (w mediach i public mam prawie 10 lat doświadczenia), launch własnej marki wydawał się naturalną koleją rzeczy. Planując wyjazd do Azji, za bardzo o tym nie myślałem. Przygotowania do podróży i pierwsze miesiące w Tajlandii były tak energochłonne i naszpikowane emocjami, że nie w głowie były mi dalekosiężne strategie. Na początku wolałem skupić się na pracy dla dwóch klientów, których obsługiwałem jako freelancer, aczkolwiek szybko zrozumiałem, że kolejnym krokiem na mojej ścieżce rozwoju będzie powołanie do życia agencji. Tylko jak to zrobić, gdy mieszka się na innym kontynencie?

Małe wielkiego początki?

Na szczęście rejestrację działalności gospodarczej już dawno miałem za sobą. Od 4 latach pracowałem na umowach B2B, więc pod względem rozliczeń nie musiałem niczego zmieniać. Wylatując z Polski, upewniłem się, że mój podpis elektroniczny ePUAP działa bez zarzutu. Dzięki postępującej cyfryzacji w administracji publicznej gros spraw można załatwić bez wychodzenia z domu. Mimo to polecam na wszelki wypadek zostawić księgowej odpowiednie pełnomocnictwa. Kiedy przebywa się za granicą, współpraca z biurem rachunkowym to spore ułatwienie.

Nie musiałem długo czekać, aby sprawdzić, jak dobrze przygotowałem się na ewentualne komplikacje. Podpis elektroniczny okazał się przydatny, gdy weszła w życie biała księga VAT. Okazało się, że bankowe konto firmy nie figuruje w rejestrze, a podpisanie formularza zmiany danych uniemożliwił tajemniczy błąd. Mój profil w CEiDG z jakiegoś powodu nie połączył się z kontem ePUAP i dopiero po zgłoszeniu sprawy w centrum pomocy wniosek udało się podpisać. Wszystko to trwało zaledwie kilka godzin, lecz tyle wystarczyło, żebym przerobił w głowie wszystkie scenariusze przymusowego powrotu do Polski, nieźle się przy tym stresując. Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne, a zespół CEiDG stanął na wysokości zadania. Poczułem się jak interesant w porządnym, klientelistycznym banku, a nie jak petent w kolejce do postkomunistycznej instytucji państwowej. Chapeau bas.

DIY

Zdecydowałem, że nie zrobię typowego brandingu, nad którym można spędzić całe tygodnie. Poszedłem na żywioł. Wymyślenie nazwy poszło mi dość sprawnie: Lightbe – agencja public relations. Niech stanie się światłość! Bang! No i jest dzieło stworzenia. Stronę postawiłem na WordPressie, a pomogła mi w tym firma Super-www.pl. Wiedziałem, jaki efekt chcę uzyskać, więc poszło jak po maśle. Prosta, elegancka wizytówka – nic fikuśnego. Przy logotypie Poniosło pracowałem z profesjonalnym grafikiem, jednak tym razem znak graficzny postanowiłem zaprojektować sam. Jestem zadowolony z efektu, choć pewnie można było zrobić to lepiej.

Przygotowując treści na stronę pamiętałem o tzw. social proof, czyli dowodzie społecznym. To zasada, według której człowiek, jako istota społeczna, podąża za grupą. Czasem wynika to z lenistwa, bo po co analizować wszystkie za i przeciw, kiedy ktoś inny już to za nas zrobił. Na nasz proces decyzyjny najmocniej oddziałują osoby, z którymi się utożsamiamy. W praktyce wygląda to w ten sposób: „To, że dyrektor marketingu w dużej korporacji korzysta z usług tej firmy i jest z nich zadowolony, przekonuje mnie bardziej niż świetna oferta, jaką od niej dostałem”. Nawet jeśli nie powiemy tego otwarcie, to wyszepcze to nasza podświadomość.

Ponieważ 95 proc. z nas to imitatorzy, a tylko 5 proc. to inicjatorzy, ludzi bardziej przekonują działania innych, niż jakikolwiek dowód, który im przedstawimy” – napisał w jednej ze swoich książek Cavett Robert, ekspert w dziedzinie sprzedaży i marketingu.

Rozumiejąc potęgę dowodu społecznego, jego roli w procesie decyzyjnym klienta, jak rasowy imitator umieściłem na stronie to, co podpatrzyłem u innych – sekcję z rekomendacjami. Poprosiłem o referencje dwóch klientów, dla których pracowałem przed wylotem z Polski. Niebawem planuję zebrać i opublikować kolejne.

Jest NIP, jest strona, tylko gdzie klienci?

Biznes zaczyna się wtedy, gdy pojawiają się klienci. Twoja motywacja, profesjonalizm, korzyści płynące ze współpracy, jakość wykonywanej pracy, rewelacyjne wyniki – na nic się zdadzą, kiedy nie ma dla kogo pracować. Na szczęście na start miałem klientów, których pozyskałem jeszcze jako freelancer. To jednak za mało, kiedy zamiast wykonywać wszystko samodzielnie chcesz rozwijać firmę i budować zespół.

Nie ulega wątpliwości, że mieszkając w dużym mieście o wiele łatwiej nawiązuje się relacje biznesowe. Networking na konferencjach, cykliczne eventy branżowe, spotkania na kawę czy prezentacje w biurze u potencjalnego klienta – to doskonałe okazje do budowania sieci kontaktów. Przebywając za granicą, możesz o nich zapomnieć. A jeśli na wszystkich aspektach swojej działalności znasz się doskonale, poza sprzedażą, którą traktujesz po macoszemu, to zapnij pasy i przygotuj się na turbulencje. Przed tobą zmiana nastawienia i nabór nowych kompetencji. Tak przynajmniej było w moim przypadku, a wielu rzeczy nauczyłem się metodą prób i błędów.

W nawiązywaniu nowych realizacji biznesowych zbawienny okazał się LinkedIn. Ale i tutaj potrzeba wyczucia. Bombardowanie ludzi wiadomościami ofertowymi to słabe rozwiązanie. Nie bez powodu mówimy o mediach SPOŁECZNOŚCIOWYCH. Interakcje międzyludzkie są tu najistotniejsze. Zamiast mechanicznie przeklejać propozycję współpracy, lepiej skupić się na budowaniu relacji, a ofertę złożyć z wyczuciem we właściwym momencie.

Ten model dużo bardziej współgra z moim sumieniem. Bycie przyjaznym, otwartym uczestnikiem dyskusji, komentowanie postów, gratulacje i prywatne rozmowy – to wszystko procentuje. Dlatego zanim zacznie się „sprzedawać na linkedInie”, warto się zastanowić, jakim człowiekiem chce się być i jakie wartości sobą reprezentować.

Kiedyś traktowałem pracę jedynie jako źródło utrzymania. Przeszedłem jednak wewnętrzną metamorfozę. Dziś biznes jest dla mnie formą błogosławienia innych. Mimo, że otrzymuję wynagrodzenie, to praca jest dla mnie pewnego rodzaju misją. Mogę zmienić świat na lepsze, biorąc odpowiedzialność za jego niewielką część – moją działalność. Nawet kiedy obsługuję ogromną korporację, to odbiorcą mojej pracy i tak na końcu jest człowiek. Mając to na uwadze, chcę dawać z siebie jak najwięcej, we wszystkim dążąc do doskonałości. Z takim nastawieniem sprzedaż nabiera innego wymiaru. Gdy ktoś prowadzi firmę tylko po to, aby brać, to widać to gołym okiem.

Drużyna A

Budowanie zespołu na odległość to trudne zadanie, jeśli podchodzisz do tego w tradycyjny sposób. Są ludzie, którzy kochają pracować w biurze. Ja do nich nie należę. Gdy robię to zdalnie, moja produktywność wznosi się na wyżyny. Jeśli od rana zachrzaniam, aż mózg paruje, a ciało odmawia posłuszeństwa, to zjem obiad, utnę sobie drzemkę i za godzinę jestem gotów do akcji. Mogę do końca dnia działać na pełnych obrotach. W biurze dociągnąłbym jakoś do godz. 17:00, tyle że przy obniżonej efektywności. Nie trzeba być inżynierem rakietowym, żeby ocenić, która opcja jest korzystniejsza. Koniec końców liczą się odhaczone taski i jakość wykonanej pracy. Cała reszta to sprawy drugorzędne.

Do ciekawych wniosków w tej materii doszedł Prof. Nicholas Bloom z Uniwersytetu Stanforda. Naukowiec przeprowadził badanie na pracownikach największego chińskiego biura podróży (było ich wtedy 16 000). Trwało ono aż dwa lata. Okazało się, że osoby wykonujące swoje obowiązki w domu pracowały więcej niż zespół stacjonarny. Również koncentracja na wykonywanych zadaniach przychodziła im dużo łatwiej.

Podczas rekrutacji szukałem osób, które lubią pracować niestacjonarnie, rozumieją media, potrafią świetnie pisać i niestraszne im nowe technologie (obsługujemy firmy technologiczne i marketingowe). Szybko wyszło na jaw, że jest to rzadko spotykany zestaw kompetencji. Nie ma sensu zatrudniać kogoś, po kim trzeba wprowadzić tysiące poprawek, a czasem nawet przepisać cały artykuł. Materiały prasowe w Lightbe muszą być tak dobre, jakby pracował nad nimi rasowy dziennikarz. Poszedłem więc po rozum do głowy i zaprosiłem do współpracy znajomych PR-owców, co do których kompetencji nie miałem żadnych wątpliwości. To był strzał w dziesiątkę. W trosce o jakość poszedłem o krok dalej, zapraszając do zespołu zawodową korektorkę. Śmierć literówkom!

Podoba Ci się ten artykuł? Napisz do mnie na [email protected]. Chętnie porozmawiam o  Twoich celach komunikacyjnych.

W portfolio Lightbe znajdują się średniej wielkości firmy, o właściwej swojemu rozmiarowi kulturze organizacyjnej. Ich wymagania wobec agencji są inne, niż ma to miejsce w przypadku korporacji. A co, jeśli podpiszę umowę z międzynarodowym molochem, regularnie organizującym wydarzenia dla dziennikarzy? Żaden problem. Mam przecież zaufanych współpracowników, którzy pojawią się na miejscu i dopną wszystko na ostatni guzik. Ba, jeśli będzie taka potrzeba, to obstawią cykliczne korpomeetingi. Nie jest to jednak konieczne, ponieważ nowe technologie pozwalają na swobodny przepływ informacji pomiędzy użytkownikami, tak że fizyczny dystans przestaje mieć znaczenie. 

Praca zdalna to przyszłość. Według Global Workplace Analytics, od 2005 roku liczba telepracowników wzrosła o 140 proc. Tylko czy Polska gotowa jest na taką rewolucję? Osobom starej daty nawiązanie współpracy bez uściśnięcia ręki nadal przychodzi z trudem. Taka sytuacja przydarzyła mi się tylko raz, choć mam świadomość, że pewnie nie ostatni. Na szczęście dla większości firm, z którymi rozmawiam, dzielące nas kilometry nie mają znaczenia. Liczą się wyniki, a te dowożę i to z uśmiechem na twarzy.

 

Porzuciłem wygodne biuro, spakowałem plecak i wyleciałem do Tajlandii. Gdy czytasz ten opis, przetwarzam kawę na linijki tekstu, siedząc w kawiarni w Bangkoku, z domku przy plaży tworzę strategię PR dla kolejnej firmy technologicznej lub surfuję na Kata Beach. Jestem specjalistą w obszarze media relations, założycielem agencji Lightbe.pl i żywym dowodem na to, że PR można robić z najdalszych zakątków świata. Wystarczą internet, doświadczenie i odrobina kreatywności. W wolnych chwilach przyglądam się światu, sparzonemu słońcem i skąpanemu tropikalnymi deszczami.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Przejdź na stronę ustawień i sprawdź opcje "Ułóż je manualnie"