Po trzech tygodniach siedzenia w domu wybraliśmy się na nad zalewem Huai Luang, oddalone od Udon Thani o około 25 km. Czułem się jak w pierwszy dzień nowego roku. Drogi świeciły pustkami i tylko pędząc autostradą, można było odczuć, że na tej planecie nie jesteśmy sami. W końcu zjechaliśmy w wiejską uliczkę, przy której kilku niestudzonych handlarzy rozstawiło stargany z owocami mango.
Przy zalewie biegnie asfaltowa droga, na którą zuchwale wdarliśmy się boczną ścieżką, sprytnie omijając odgradzającą ją metalową bramę. Po lewej stronie rozciągają się niewzruszone wody Huai Luang, po prawej – niewielki las. Niekończący się antracytowy pas chudnie w oddali. Staliśmy na nim sami: ja, Fern i wysłużona Honda Scoopy, która poniosła nas później nad brzeg akwenu, do miejsca przypominającego opuszczony ośrodek wypoczynkowy, z zapadającymi się drewnianymi ławkami, tajemniczymi, nikomu niepotrzebnymi budynkami i bujnymi drzewami nerkowca.
W czasie wielkiego lockdownu, w Wielką Sobotę, staliśmy w promieniach popołudniowego słońca, patrząc, jak domowe bawoły burzą spokojne wody zalewu, z niewymuszonym porządkiem wydobywając się z niego jeden po drugim – jak Anglicy w kolejce do autobusu. Założyliśmy maseczki, wsiedliśmy na motor i posłusznie wróciliśmy do domu.