Koh Chang to trzecia co do wielkości wyspa Tajlandii położona przy granicy z Kambodżą. Na początku pandemii, skuszony wizją życia u stóp zielonych gór, wśród małp, słoni i orientalnych ptaków, przybyłem na nią po raz pierwszy i jak na razie ostatni. Miało być pięknie, ale rzeczywistość szybko sprowadziła nas na ziemię.
Gdy wspominamy Koh Chang, za każdym razem padają te same słowa: nie chcę tam wracać. Nie chodzi o to, że Wyspa Słonia to piekło na ziemi. Są ludzie, dla których jest ona perłą na mapie Tajlandii i nie ma w tym niczego dziwnego. Położona na odludziu, miejscami zupełnie dzika, stanowi doskonałą atrakcję dla mieszkańców Bangkoku, których dzieli od niej zaledwie sześć godzin jazdy samochodem. Górzyste krajobrazy, liczne wodospady, bogate fauna i flora to największe atuty wyspy, której aż 85 proc. powierzchni należy do parku narodowego. Jeśli ktoś chce zniknąć z radaru, zaszyć się gdzieś i wieść spokojne życie, to Koh Chang nadaje się do tego idealnie. Jest tylko jedno „ale”: trzeba kochać deszcz.

O przeprowadzce myśleliśmy od dłuższego czasu. Byliśmy znużeni trzema miesiącami twardego lockdownu, który zarządziły władze Tajlandii. Niczym więźniowie odliczaliśmy dni, jakie dzieliły nas od upragnionej wolności. Złagodzenie obostrzeń zaplanowano na początek czerwca. W końcu mogliśmy podróżować między prowincjami. Pierwotnie chcieliśmy udać się na Phuket, lecz ostatecznie – przekonani argumentami kolegi – zdecydowaliśmy się zamieszkać na Koh Chang.
Podróżując po Azji, zawsze sprawdzam, jak w miejscu, które planuję odwiedzić, wygląda pora deszczowa. W samej Tajlandii jest ona bardzo zróżnicowana. Na Phuket np. zaczyna się mniej więcej w maju, a kończy w listopadzie. W tym okresie miesięczna suma opadów oscyluje pomiędzy 200 a 300 mm. Tymczasem na oddalonej o 350 km wyspie Koh Samui pora deszczowa trwa około dwóch miesięcy – zaczyna się w październiku, porządnie rozkręca się w listopadzie, by grzecznie ustąpić w połowie grudnia.
Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że na Koh Chang leje niemiłosiernie od maja aż po listopad, a miesięczna suma opadów w tym okresie wynosi około 500 mm! Tak, ku zdziwieniu, bo pech chciał, że tym razem nie odrobiłem pracy domowej. Gdybym wcześniej spojrzał na wykresy meteorologiczne i przeanalizował historyczne dane, nigdy nie zdecydowałbym się na tę przeprowadzkę.

Nie tylko pogoda
Sam fakt, że przez miesiąc spędzony na wyspie doświadczyliśmy zaledwie kilku słonecznych dni, wystarczył, żeby nas do niej trwale zniechęcić. Lista minusów była jednak dłuższa i nie sprowadzała się tylko do półrocznych deszczów. Z powodu pandemii Koh Chang totalnie opustoszała. Mieszkańcy narzekali na ciężkie czasy, ale nie przyszło im do głowy, żeby porządnie obniżyć ceny najmu nieruchomości. Z tego co słyszałem, nim koronawirus uśmiercił turystykę, koszty związane z wynajęciem mieszkania potrafiły przerazić niejednego backpakera, pragnącego odpocząć od piętrowych łóżek i zatłoczonych hosteli. Pandemia z pewnością wpłynęła na kształt tego rynku, ale nadal ze świecą można było szukać prawdziwych okazji.

Jakby tego było mało, trafiliśmy na gospodarzy, którzy okazali się ucieleśnieniem najgorszych stereotypów, jakie krążą na temat Tajów. Zamiast sprawić, że w wynajmowanym przez nas domku poczujemy się komfortowo, na każdym kroku próbowali wycisnąć z nas więcej pieniędzy. Nie dość, że wysokość czynszu nijak miała się do warunków, w jakich przyszło nam mieszkać, to na dodatek kazali nam płacić za korzystanie z podwórkowej pralki, a gdy zdecydowaliśmy się na wyprowadzkę, upozorowali zaginięcie kilku małowartościowych przedmiotów. Posłużyło im za wymówkę do zatrzymania sobie kaucji. To taki rodzaj cwaniactwa, który sprawia, że żaden pozbawiony tendencji masochistycznych człowiek nigdy więcej nie postawi tam swojej nogi. No, chyba żeby wymierzyć sprawiedliwość.
Woda wodzie nierówna
Koh Chang rozczarował nas również jakością wody w oceanie. Nie chodzi rzecz jasna o poziom zanieczyszczenia, lecz o kolor i przejrzystość. Na próżno zjeździłem wyspę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu plaży, gdzie woda przypominałoby chociaż trochę tę z Koh Tao, Koh Samet czy chociaż Koh Samui. Być może w sezonie wygląda zupełnie inaczej, lecz w porze deszczowej, która w prowincji Trat jest na sterydach, wszędzie jest ono bardziej lub mniej mętna. Widok ten nie zachęca do pływania, a o snorkelingu można rzecz jasna zapomnieć.

Na koniec warto wspomnieć o największym absurdzie, czyli nieskończonej drodze prowadzącej wokół wyspy. Brakujący odcinek, który zamknąłby obwód na jej południowym krańcu, to około półtora kilometra. Jest to brak wyjątkowo dotkliwy, bo żeby przedostać się z południowo-wschodniej części wyspy do południowo-zachodniej (i na odwrót), trzeba objechać ją dookoła, pokonując ponad 58 km.

Koh Chang niewątpliwie ma swoje uroki. Większość z nich doświadczyć można w porze suchej. Myślę, że wcześniej czy później odwiedzimy tę wyspę ponownie. Nie będzie ona jednak ostatecznym celem naszej podróży, lecz jedynie przystankiem w drodze na Ko Kut – słynącą z krystalicznie czystej wody ostatnią wyspę tego archipelagu.